Obiecałem dawno temu i zrobiłem sobie z mordy cholewę (k**a, znowu). Postaram się narzucić sobie jakiś reżim i choć dwa razy w tygodniu wrzucać tutaj coś, mam nadzieję ciekawego. No a teraz, bez zbędnych ceregieli - do rzeczy.
Po lekturze „Homo bimbrownikusa" zrobiło mi jakoś tak dziwnie. „Zestarzałeś się chłopie, to już nie jest książka dla ciebie” – tak sobie pomyślałem, a potem wciągnąłem pierwsze trzy tomy serii o Jakubie Wędrowyczu. I nagle okazało się, że to nie ja się zestarzałem, to Jakub się zmienił. Na pierwszy rzut oka jest to dokładnie ten sam Wędrowycz jakiego znałem i lubiłem. To dalej egzorcysta amator, bimbrownik, degustator taniego wina… ale jego szorstkość jakoś się starła, zniknął gdzieś specyficzny klimat, przaśna swojskość. Zamiast niej dostajemy jakąś wydumaną opowieść o (neo)poganach, siłach specjalnych kościoła, a im dalej w fabułę, tym jest gorzej. Cała powieść wygląda jak napisana na siłę. Razi sztucznością i wymuszonymi gagami. Gdzie się podział ten swobodny styl, który cechował prawie całą twórczość Andrzeja (piszę prawie całą, bo nie czytałem wszystkiego, choćby ciągu dalszego „Pana samochodzika”). On nie zniknął, bo otwierające tomik opowiadanie jest doskonałe, krótkie, treściwe i z szatańskim pomysłem. Dlaczego zatem część powieściowa jest jeszcze bardziej czerstwa niż ta z „Wieszać każdy może”?! „Weź pan panie coś napisz, a my to, panie, wydamy, a ciemny naród i tak kupi” – nie wiem czy tak powiedzieli chłopcy i dziewczyny z Fabryki Słów, ale gdzieś pod skórą tak to czuję. Czuję, że za mało było dobrego towaru na tomik opowiadań, więc szybko doklecono część „powieściową”. Przyznam z żalem – jestem kurewsko rozczarowany. Z całego serca nie polecam, zarówno tym, którzy jeszcze nie mieli okazji spotkać się oko w oko z egzorcystą amatorem, a już na pewno nie polecam tym, którzy znają i lubią tego obleśnego starucha.
wtorek, 1 grudnia 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)