poniedziałek, 30 listopada 2009

Argh, czyli przemyślenia przedświąteczne.

Niestety, wszędzie są już choinki, mikołaje, aniołki i reszta okołoświątecznej tandety. Nie wiem tylko, czy "czerwony odrdzewiacz" ma już świąteczne reklamy w tv, bo nie oglądam pudła wcale. Go me, jeszcze tylko ograniczyć internet do niezbędnego minimum i będę się mógł nazwać wolnym człowiekiem. No dobra, pracę jeszcze znajdę jakąś, taką żeby faktycznie dało się za to żyć. Nie zaczął się jeszcze grudzień, a ja mam większość prezentów albo kupioną, albo chociaż wiem co to ma być i spokojnie teraz tylko siedzę na porównywarkach cen i sprawdzam gdzie co kupić, żeby się nie udupić z kasą. Go me^2. No, to się pochwaliłem, podniosłem na duchu i teraz mogę spokojnie wracać do szukania.

Recenzja "Homo bimbrownikus" się płodzi. Trudno mi pisać o tej książce, bo szczerze mówiąc nie chcę za bardzo pocisnąć Andrzejowi Pilipiukowi, a z drugiej strony ciężko powiedzieć o HB cokolwiek, żeby nie wyjść na malkontenta.

Właśnie wyczytałem w necie, że zbiorcze wydanie "Osiedla Swobody" zalicza poślizg na 2010 rok. A taki ładny prezent bym sobie pod choinkę kupił. Pozostaje trzymać kciuki, że dzięki temu dodatkowemu miesiączkowi album będzie już na kompletnym wypasie.

wtorek, 10 listopada 2009

Przy śniadanku.

Dziś będzie coś kompletnie od czapy. Siedzę sobie przy śniadanku, wcinam radośnie kanapę i słucham "rockowo bezkompromisowej" stacji, w której nawet jingle nie są już rockowe. Przerwa na reklamy i co? I reklama płynu do higieny intymnej. Niby "nic co ludzki mi obce nie jest", ale na litość Stwórcy w niebie, to już jest nie dość że głupie, to już nawet trochę niesmaczne.

Przeczytałem "Homo bimbrownikus". Recenzja na dniach.

wtorek, 3 listopada 2009

Moja racja jest najmojsza, czyli czemu Infinity jest fajne.

Kilka powodów dla których Infinity jest fajne, czyli o tym co miałem napisać dawno temu, ale jakoś weny brakło.

Czy jestem wrogiem Games Workshop? Zdecydowanie NIE – ich systemy figurkowe towarzyszą mi od lat 90-tych. Najpierw obserwowałem jak gra mój najlepszy kumpel, potem zacząłem grać sam. Dlaczego więc po tylu latach i kilku ładnych tysiączkach PLN wpakowanych w to hobby postanawiam nagle i nieoczekiwanie odwrócić się do Genialnego Wydawcy plecami? Ano dlatego, że mam dość. Mam dość V edycji WH40K, najeżonej sprzecznościami i lukami w zasadach. Mam dość nowych armii i kodeksów, które kompletnie burzą jakikolwiek sensowny balans rozgrywki. Mam dość nielogicznych i mocno już archaicznych zasad. Przykro mi szeryfowie z Nottingham – kotwica Wam w plecy. Idę bawić się innymi zabawkami. Na szybko trzy powody dla których Infinity jest moim zdaniem lepsze niż WH40K. Subiektywnie, ale bez uszczypliwości mam nadzieję.

1. Cena.
Wiadomo nie od dziś, że kasa rządzi światem. W czasach gdy zaczynałem przygodę z bitewniakami (rok 1998? 1997?) zasada była dosyć prosta – koszt punktowy armii przeliczał się na złotówki w skali 1:1. Słowem armia na tysiąc punktów (rozsądna wartość, pozwalająca zastosować jaką taką strategię i różnorodne kombosy) była wydatkiem rzędu tysiąca złotych polskich (plus koszty malowania tego całego majdanu i jakiegoś „nosidła” dla armii, coby nam się nasze malunki za szybko nie obiły). Z bólem i żalem stwierdzam, że to się za bardzo nie zmieniło. Jedyne co mamy dziś (a czego nie miałem wtedy jako małolat) to możliwość wyszarpnięcia tańszych figurek w sieci (błogosław Panie, fora i sklepy Internetowe, a czasem i alledrogo). Skoro nic się nie zmieniło od czasów mojej młodości, to czemu narzekam – wiedziałem w co się pakuję. Jaaaasne, pozostaje detal – w lata 90-tych około 60% modeli było metalowych, a dziś… A dziś za cenę metalowych figsów dostajemy wesołe plastiki. Może to nie jest złe – plastik cudnie się konwertuje, nie trzeba robić pinów i ogólnie sprawa jest fajna. No właśnie – nie jest. Ja mimo wszystko uwielbiam malować i konwertować właśnie modele metalowe. Modelarz i malarz ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale mimo wszystko lubię to robić. Dobrze działa mi na skołatane nerwy. A wracając do tematu – zabawa w tabletopy to nie rurki z kremem – trzeba sypnąć groszem. Czy aby na pewno? Ostatnio zamówiłem sobie figurki do Infinity – zestaw startowy kosztował w necie 112PLN, a dodatkowy blister coś koło 45. Wysyłka była już za darmochę. Alleluja – mam armię na 150 punktów, czyli spokojnie mogę sobie grać, ba może nawet na turniej mogę jechać. I wszystko jest NOWE i METALOWE, nie zaś z alledrogo, plastikowe, poskładane, popaćkane i pogniecione przez pocztę. Inne skirmishówki kształtują się podobnie – mniej modeli, mniejsza kasa do wyłożenia na start (co zabawne przelicznik 1:1 zostaje w miarę zachowany). Dodatkowo ostatnio wydawca Hordes i Warmachine postanowił (wzorem Corvus Bell) wrzucić zasady do netu – całkowicie za frajer, nie interesuje Cię otoczka fabularna – nie kupujesz podręcznika. Z netu ściągasz samo „mięcho” i hajda!
2. Dynamika rozgrywki i zasady.
Graliście kiedyś z rozpiską w typie „masówka”? IG na samej piechocie, Orasy na boyzach i trukkach, Tyrki… no można tak długo. Granie z takim molochem przypomina granie w szachy ze sklerotycznym żółwiem. A jak jeszcze trafi się jakiś nieogarnięty typek (albo udający nieogarniętego, a tak naprawdę chamsko wałujący) no to kaplica. Patrzysz jak przesuwa te swoje nieprzebrane regimenty, potem jak w bólach oblicza kostki na strzelania, walkę wręcz, save’y, czy inne. Masakra. Zwłaszcza jeśli gramy armią mocno wyspecjalizowaną (Eldarzy), swój ruch załatwiamy w trymiga a potem znowu tura przeciwnika, która trwa i trwa i trwa… Dodatkowo w swojej turze możemy zrobić niewiele, poza patrzeniem co robi nasz adwersarz i sporadycznym rzucaniem na obronę. Tymczasem w skirmishówkach coś takiego nie ma miejsca. Modeli jest mniej i już przez samo to rozgrywka ulega znacznemu skróceniu. Dodatkowo nasze dzielne wojsko może aktywnie reagować na to, co robią przeciwnicy (ARO w Infinity) – to oczywiście całkowicie nowa paleta możliwości taktycznych. Najbardziej klasyczna to oczywiście szachowe „widełki” – zmuszenie przeciwnika do tego, by tak czy siak musiał poświęcić jakiś model, a jeśli nawet nie poświęcić sensu stricte, to na pewno wystawić na ostrzał. Zasady są szybkie, proste i klarownie napisane. Nie ma w nich zbyt dużo dziur, a faq wychodzą w miarę na bieżąco. Nie będę tu robił streszczeń – wejdźcie sobie na stronę wargamera, ściągnijcie zasady podstawowe i przeczytajcie. Jest nieco więcej liczenia niż w „łorhamcu”, trzeba parę rzeczy ogarnąć (pula rozkazów na ten przykład), ale to nie jest wielka cena za mechnikę bez dziur. Co więcej zastosowanie puli rozkazów stwarza koszmarną ilość rozwiązań taktycznych. W pierwszej grze cieszyłem się jak dziecko, gdy udało się wsadzić przeciwnikowi assasyna na plecy, a potem pakując w niego rozkaz za rozkazem wyrzynałem mu armię od dupy strony. Nareszcie człowiek czuje, że faktycznie ma pod swoimi rozkazami profesjonalistę, nie zaś dupę z uszami (a Caliduska jeszcze na dodatek z cyckami), szumnie zwaną „zabujcom”. No i skoro jesteśmy przy zasadach – pisałem o tym w poprzednim akapicie – jeśli chcesz, możesz sobie zasady legalnie pobrać z netu, wydrukować, przeczytać (są nawet po naszemu i tłumaczenie jest do przyjęcia). Jeśli chcesz dostać fluff – musisz zapłacić. Prędzej ziemia w miejscu stanie nim Genialny Wydawca przestanie doić ludzi na kodeksach i rulebookach.
3. Kręcimy pornola?
Gwoli wyjaśnienia – porno rozpiska taki wybór jednostek, który jest samograjem, ale niemal samograjem. Wkurzony, że przeciwnik znowu wystawia dwóch demon princeów z lashem, a do tego berki, plagusy i oblity aż do wypchania slotów/limitu punktów? Wkurza cię eldarska armia na Herlakach? W Infinity nie ma czegoś takiego jak jedna słuszna rozpiska. Chcesz grać Haqq na samych Ghulamach (podstawowe mięcho armatnie) – graj – da się. Oczywiście, jeśli celujesz w laury ligowe albo turniejowe Twoja rozpiska nie może być kompletnym freestylem, trzeba wtedy przyhamować, wciągnąć odpowiednio dużo „dawaczy rozkazów” oraz odpowiednio wybrać sobie jednostki, ale mimo wszystko – pole manewru jest znacznie większe niż w WH40K. Co więcej te same jednostki często występują z innym sprzętem (czasem nawet diametralnie innym) i nagle okazuje się, że można ich użyć w zupełnie dziwny, zaskakujący dla przeciwnika sposób. Słowem – nie ma tutaj rozwiązań uniwersalnych, chamskich, bezmyślnych samograjów (nowe demony do bitewniaka) i wyświechtanych do bólu schematów. Nawet na spontanie można coś ugrać, jeśli tylko ma się głowę na karku.

Kwestia czwarta, zupełnie już osobnicza – wygląd modeli.
Powiem krótko – modele do Infinity podobają mi się znacznie bardziej. Tak, wiem, mają problem z proporcjami. Modele do Warhammera też mają. I to nawet, moim zdaniem, gorszy – mnie mangowa stylistyka razi mniej niż proporcje modeli gwardzistów imperialnych. Dodatkowo pozy wyrzeźbione przez ludzi z Corvus Bell są dużo bardziej dynamiczne (znowu, czasem aż do przesady rodem z kiepskich mang), ale w obliczu czerstwoty i brzydactwa rodem z WH40K można to przeboleć. Mnie przyszło to bez bólu.

Jeśli dotarłeś/aś aż tutaj to Ci gratuluję. Jesteś twardy/a jak partyjny beton w Chinach ;-). Ten post wyraża moje własne, osobiste zdanie. Można się z nim nie zgadzać, każdą polemikę chętnie podejmę – na łamach własnych bądź cudzych. Póki co dzięki za dzisiaj. Mam nadzieję, że teraz, gdy udało się napisać pierwszego pełnoprawnego posta blogowanie przyjdzie łatwiej. Do następnego, miejmy nadzieję, rychlejszego, przeczytania.

Nath

Ps. Podczas płodzenia tych wynurzeń w moim odtwarzaczu obracała się nowa (no dobra, już nie taka nowa) płyta zespołu Black River - Black'n'Roll, którą serdecznie z łam tego bloga polecam (a ile razy się obróciła w całości tego nie powiem, wstyd mi się przyznać, że tak ciężko poszło przelanie myśli na klawiaturę).