Systematyczność poszła się jeb**ć. Ch*j z tym, i tak nikt nie czyta :D. Zapisuję ku potomnym fajny patent, który właśnie obmyśliłem. Jest do zastosowania we wszystkich przyszłościowych systemach, choć w postapo może być z tym kibel. Otóż ladies and gentleman-zastanawialiście się kiedyś czego pożądają wszystkie te korpy, które mają władzę, pieniądze i zniszczyli swoich wrogów? Oczywiście władzy, pieniędzy i zniszczenia tych wrogów, którym jeszcze nie dobrali się do dupy. A czego jeszcze? Ano właśnie-przedmiotów unikalnych-wybitnych dzieł sztuki, które podniosą ich prestiż pośród innych, podobnych im korpów. A co w 2020 roku może być takim obiektem pożądania? Może książki? Nie, nie takie gówienko wydane na kwaśnym papierze przez, tfu, "manufakturę fraz" (nie, nie zareklamuję was nawet przypadkiem partacze!). Ja mówię o książkach przez duże "K"-rękopisach i starodrukach. Kojarzycie "Klub Dumas" bądź "IX Wrota" z Johnnym Deepem? Tam wszystko kręciło się wokół poszukiwania pewnego diabolicznego manuskryptu. A może Twoja ekipa cyberpunków wyruszy w podobną pogoń? Może ich zadaniem będzie ukraść księgę (sesja typowo "skradankowa"), a może to ich szefowi ktoś takową podpierniczył. Wiadomo, zazdrość-straszna rzecz. A co jeśli złodziej nie był tak sprytny i sam też pyszni się falsyfikatem, bo ktoś sprytniejszy od niego... Polecam bardzo serdecznie zainteresować się tematem rękopisów, choćby Psałterza Floriańskiego, którego cyfrowa kopia dostępna jest na "Polonie". Postaram się ogarnąć i podrzucić nieco linków do tego tematu.
Drugi patent miał dotyczyć tego i owego o gamingu, w związku z betą nowego MoH. Napiszę jutro. Dziś mi się nie chce (a i tak nikt nie czyta).
piątek, 9 lipca 2010
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Gracza rozterki czyli "Rockstar czy znów chcecie zrobić mnie w ch**a?"
Po dłuuuugaśnym okresie exclusivu PS3 oraz PC dostały swoją wersję "Episodes from Liberty City". Dziesiątki fanów wreszcie mogły nakarmić swoje napędy BR oraz czytniki komputerów rozszerzeniem do świetnego GTA IV... no dobra, na PC gra nie była świetna. Pogrzebała ją fatalna optymalizacja, czarę goryczy przepełniły słowa bonzów z R* "robimy grę pod przyszły sprzęt". Pierwszy raz w całej swojej historii Steam przyjmował zwroty... tia... Mimo kilku patchy gra dalej ma dokumentnie spartoloną optymalizację, ja niestety grać na swoim sprzęcie nie mogę (a naprawdę nie jadę na minimalnych wymaganiach). No i w sklepach ląduje dodatek. Większość recenzji skrzętnie omija temat optymalizacji, skupiając się na tym, co już dawno napisali recenzując EfLC na Xboxa. Fora grzmią, że to i tamto... Co ma w takiej sytuacji zrobić gracz? Taki zwykły, szary gracz jak ja? Ściągnąć pirata i sprawdzić? Zaryzykować? Ja się póki co wstrzymałem. Pal sześć piractwo, ściągnięcie 14GB to katorga, szkoda czasu i atłasu, z drugiej zaś strony szkoda mi wtopić prawie 100PLN na grę, którą odpalę raz i potem odłożę na półkę na nie wiem jak długi czas. I bądź tu człowieku mądry.
Etykiety:
episodes from liberty city,
gaming,
gry komputerowe,
gta IV,
pc,
przemyślenia
wtorek, 20 kwietnia 2010
Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał
Gorąco sobie postanowiłem nie pisać nic o tragicznej katastrofie rządowego Tupolewa, o żałobie-tej na ulicach i w rodzimym necie... ale napiszę, przynajmniej pośrednio.
Ten numer dobrze podsumowuje cały "żałobny" (a w szczególności "wawelsko-prezydencki") flame. Zaznaczam od razu, nie znam się na rapie/hh, nie słucham tej muzy, więc komentarze na temat kawałka "Forum" Afrontu można spuścić po brzytwie.
Ten numer dobrze podsumowuje cały "żałobny" (a w szczególności "wawelsko-prezydencki") flame. Zaznaczam od razu, nie znam się na rapie/hh, nie słucham tej muzy, więc komentarze na temat kawałka "Forum" Afrontu można spuścić po brzytwie.
środa, 31 marca 2010
Just Cause 2 PC-czy ktoś mi to może wyjaśnić?
Muszę przyznać, że ostrzyłem sobie bardzo zęby na ten tytuł. Co więcej postanowiłem wysupłać ile tam wydawca sobie życzy za wersję PC kompletnie w ciemno. Nie raz się to już na mnie zemściło (GTA IV PC, BFBC2), ale ponieważ ja dalej naiwnie wierzę w wydawców i twórców gier komputerowych (Battlefield Bad Company 2 PC dobrym przykładem jest, ale to jest temat na osobną notkę). Jakie więc było moje zdziwienie, a zarazem oburzenie, gdy się okazało że gra nie obsługuje DX9. Potem co prawda okazało się, że na moim GF8800GT (i reszcie mojego domowego konfigu) to ja bym sobie pewnie za dużo nie poszalał w JC2, no ale zawsze coś tam by człowiek pograł. A tak? A tak jest figa z makiem (ale pewnie stówka została w portfelu), bo choć moja karta graficzna DX 10 obsługuje, to musiałbym się jednak przesiąść na Vistę lub Siódemkę, a takich rzeczy to ja czynić za bardzo nie chcę. Sprawa jest prosta - poza nieszczęsnym JC2 nie mam absolutnie żadnej potrzeby zamieniać stabilnego i wcale niezłego (i oryginalnego) Win XP na kompletnie dla mnie nieznanego Seven czy trochę już oswojoną (laptop) Vistę. Nie potrafię zrozumieć twórców, którzy zrezygnowali z supportowania DX9 i tym samym sam sobie potencjalnych klientów odebrał, bo raczej nie ma wielu takich furiatów, którzy zmienią OS tylko po to żeby w JC2 zagrać (przy cenach OSów w naszym pięknym kraju to już chyba lepiej sobie Xboxa kupić).
czwartek, 21 stycznia 2010
Stop cenzurze w Internecie!
Ponieważ jestem głupi i śpiący wklejam tak: http://www.partiapiratow.org.pl/node/91
Jak się ogarnę to napiszę więcej.
Jak się ogarnę to napiszę więcej.
środa, 6 stycznia 2010
So here's the thing...
Macie czasem coś takiego, że siadacie by napisać sobie wpis, piszecie, poprawiacie, zostawiacie tekst żeby "poleżał", a następnego dnia na innym blogu czytacie dokładnie to, co chcieliście sami napisać? No ja niestety mam tak cały czas. Oczywiście w moich oczach tekst jest wtedy spalony i nie trafiał na łamy tego oto bloga (jakieś 5-7 notek poszło się j***ć, każda to kilka godzin pracy). Z jednej strony fajna wprawka, z drugiej gówniano to wygląda, bo wpisów jak nie było tak nie ma. Poza Internetem ubiegły rok był niezły (nie wciągnąłem się w WoW, co jest wielkim sukcesem). Zanotowałem tylko jedną epicką porażkę - ciągle nie ma mgr przed nazwiskiem. No dobra - nie udało się jakoś sensownie wyprowadzić CSI:Wod na ludzi i trzeba będzie w nowym roku zabić ten projekt (ale to akurat wina mojej bezmyślności).
Będzie recenzja planszówki Battlestar Galactica, jak tylko ją napiszę. Nie wiem kiedy. Mam nadzieję, że szybko.
Będzie recenzja planszówki Battlestar Galactica, jak tylko ją napiszę. Nie wiem kiedy. Mam nadzieję, że szybko.
wtorek, 1 grudnia 2009
Homo bimbrownikus - obiecana recenzja
Obiecałem dawno temu i zrobiłem sobie z mordy cholewę (k**a, znowu). Postaram się narzucić sobie jakiś reżim i choć dwa razy w tygodniu wrzucać tutaj coś, mam nadzieję ciekawego. No a teraz, bez zbędnych ceregieli - do rzeczy.
Po lekturze „Homo bimbrownikusa" zrobiło mi jakoś tak dziwnie. „Zestarzałeś się chłopie, to już nie jest książka dla ciebie” – tak sobie pomyślałem, a potem wciągnąłem pierwsze trzy tomy serii o Jakubie Wędrowyczu. I nagle okazało się, że to nie ja się zestarzałem, to Jakub się zmienił. Na pierwszy rzut oka jest to dokładnie ten sam Wędrowycz jakiego znałem i lubiłem. To dalej egzorcysta amator, bimbrownik, degustator taniego wina… ale jego szorstkość jakoś się starła, zniknął gdzieś specyficzny klimat, przaśna swojskość. Zamiast niej dostajemy jakąś wydumaną opowieść o (neo)poganach, siłach specjalnych kościoła, a im dalej w fabułę, tym jest gorzej. Cała powieść wygląda jak napisana na siłę. Razi sztucznością i wymuszonymi gagami. Gdzie się podział ten swobodny styl, który cechował prawie całą twórczość Andrzeja (piszę prawie całą, bo nie czytałem wszystkiego, choćby ciągu dalszego „Pana samochodzika”). On nie zniknął, bo otwierające tomik opowiadanie jest doskonałe, krótkie, treściwe i z szatańskim pomysłem. Dlaczego zatem część powieściowa jest jeszcze bardziej czerstwa niż ta z „Wieszać każdy może”?! „Weź pan panie coś napisz, a my to, panie, wydamy, a ciemny naród i tak kupi” – nie wiem czy tak powiedzieli chłopcy i dziewczyny z Fabryki Słów, ale gdzieś pod skórą tak to czuję. Czuję, że za mało było dobrego towaru na tomik opowiadań, więc szybko doklecono część „powieściową”. Przyznam z żalem – jestem kurewsko rozczarowany. Z całego serca nie polecam, zarówno tym, którzy jeszcze nie mieli okazji spotkać się oko w oko z egzorcystą amatorem, a już na pewno nie polecam tym, którzy znają i lubią tego obleśnego starucha.
Po lekturze „Homo bimbrownikusa" zrobiło mi jakoś tak dziwnie. „Zestarzałeś się chłopie, to już nie jest książka dla ciebie” – tak sobie pomyślałem, a potem wciągnąłem pierwsze trzy tomy serii o Jakubie Wędrowyczu. I nagle okazało się, że to nie ja się zestarzałem, to Jakub się zmienił. Na pierwszy rzut oka jest to dokładnie ten sam Wędrowycz jakiego znałem i lubiłem. To dalej egzorcysta amator, bimbrownik, degustator taniego wina… ale jego szorstkość jakoś się starła, zniknął gdzieś specyficzny klimat, przaśna swojskość. Zamiast niej dostajemy jakąś wydumaną opowieść o (neo)poganach, siłach specjalnych kościoła, a im dalej w fabułę, tym jest gorzej. Cała powieść wygląda jak napisana na siłę. Razi sztucznością i wymuszonymi gagami. Gdzie się podział ten swobodny styl, który cechował prawie całą twórczość Andrzeja (piszę prawie całą, bo nie czytałem wszystkiego, choćby ciągu dalszego „Pana samochodzika”). On nie zniknął, bo otwierające tomik opowiadanie jest doskonałe, krótkie, treściwe i z szatańskim pomysłem. Dlaczego zatem część powieściowa jest jeszcze bardziej czerstwa niż ta z „Wieszać każdy może”?! „Weź pan panie coś napisz, a my to, panie, wydamy, a ciemny naród i tak kupi” – nie wiem czy tak powiedzieli chłopcy i dziewczyny z Fabryki Słów, ale gdzieś pod skórą tak to czuję. Czuję, że za mało było dobrego towaru na tomik opowiadań, więc szybko doklecono część „powieściową”. Przyznam z żalem – jestem kurewsko rozczarowany. Z całego serca nie polecam, zarówno tym, którzy jeszcze nie mieli okazji spotkać się oko w oko z egzorcystą amatorem, a już na pewno nie polecam tym, którzy znają i lubią tego obleśnego starucha.
poniedziałek, 30 listopada 2009
Argh, czyli przemyślenia przedświąteczne.
Niestety, wszędzie są już choinki, mikołaje, aniołki i reszta okołoświątecznej tandety. Nie wiem tylko, czy "czerwony odrdzewiacz" ma już świąteczne reklamy w tv, bo nie oglądam pudła wcale. Go me, jeszcze tylko ograniczyć internet do niezbędnego minimum i będę się mógł nazwać wolnym człowiekiem. No dobra, pracę jeszcze znajdę jakąś, taką żeby faktycznie dało się za to żyć. Nie zaczął się jeszcze grudzień, a ja mam większość prezentów albo kupioną, albo chociaż wiem co to ma być i spokojnie teraz tylko siedzę na porównywarkach cen i sprawdzam gdzie co kupić, żeby się nie udupić z kasą. Go me^2. No, to się pochwaliłem, podniosłem na duchu i teraz mogę spokojnie wracać do szukania.
Recenzja "Homo bimbrownikus" się płodzi. Trudno mi pisać o tej książce, bo szczerze mówiąc nie chcę za bardzo pocisnąć Andrzejowi Pilipiukowi, a z drugiej strony ciężko powiedzieć o HB cokolwiek, żeby nie wyjść na malkontenta.
Właśnie wyczytałem w necie, że zbiorcze wydanie "Osiedla Swobody" zalicza poślizg na 2010 rok. A taki ładny prezent bym sobie pod choinkę kupił. Pozostaje trzymać kciuki, że dzięki temu dodatkowemu miesiączkowi album będzie już na kompletnym wypasie.
Recenzja "Homo bimbrownikus" się płodzi. Trudno mi pisać o tej książce, bo szczerze mówiąc nie chcę za bardzo pocisnąć Andrzejowi Pilipiukowi, a z drugiej strony ciężko powiedzieć o HB cokolwiek, żeby nie wyjść na malkontenta.
Właśnie wyczytałem w necie, że zbiorcze wydanie "Osiedla Swobody" zalicza poślizg na 2010 rok. A taki ładny prezent bym sobie pod choinkę kupił. Pozostaje trzymać kciuki, że dzięki temu dodatkowemu miesiączkowi album będzie już na kompletnym wypasie.
wtorek, 10 listopada 2009
Przy śniadanku.
Dziś będzie coś kompletnie od czapy. Siedzę sobie przy śniadanku, wcinam radośnie kanapę i słucham "rockowo bezkompromisowej" stacji, w której nawet jingle nie są już rockowe. Przerwa na reklamy i co? I reklama płynu do higieny intymnej. Niby "nic co ludzki mi obce nie jest", ale na litość Stwórcy w niebie, to już jest nie dość że głupie, to już nawet trochę niesmaczne.
Przeczytałem "Homo bimbrownikus". Recenzja na dniach.
Przeczytałem "Homo bimbrownikus". Recenzja na dniach.
wtorek, 3 listopada 2009
Moja racja jest najmojsza, czyli czemu Infinity jest fajne.
Kilka powodów dla których Infinity jest fajne, czyli o tym co miałem napisać dawno temu, ale jakoś weny brakło.
Czy jestem wrogiem Games Workshop? Zdecydowanie NIE – ich systemy figurkowe towarzyszą mi od lat 90-tych. Najpierw obserwowałem jak gra mój najlepszy kumpel, potem zacząłem grać sam. Dlaczego więc po tylu latach i kilku ładnych tysiączkach PLN wpakowanych w to hobby postanawiam nagle i nieoczekiwanie odwrócić się do Genialnego Wydawcy plecami? Ano dlatego, że mam dość. Mam dość V edycji WH40K, najeżonej sprzecznościami i lukami w zasadach. Mam dość nowych armii i kodeksów, które kompletnie burzą jakikolwiek sensowny balans rozgrywki. Mam dość nielogicznych i mocno już archaicznych zasad. Przykro mi szeryfowie z Nottingham – kotwica Wam w plecy. Idę bawić się innymi zabawkami. Na szybko trzy powody dla których Infinity jest moim zdaniem lepsze niż WH40K. Subiektywnie, ale bez uszczypliwości mam nadzieję.
1. Cena.
Wiadomo nie od dziś, że kasa rządzi światem. W czasach gdy zaczynałem przygodę z bitewniakami (rok 1998? 1997?) zasada była dosyć prosta – koszt punktowy armii przeliczał się na złotówki w skali 1:1. Słowem armia na tysiąc punktów (rozsądna wartość, pozwalająca zastosować jaką taką strategię i różnorodne kombosy) była wydatkiem rzędu tysiąca złotych polskich (plus koszty malowania tego całego majdanu i jakiegoś „nosidła” dla armii, coby nam się nasze malunki za szybko nie obiły). Z bólem i żalem stwierdzam, że to się za bardzo nie zmieniło. Jedyne co mamy dziś (a czego nie miałem wtedy jako małolat) to możliwość wyszarpnięcia tańszych figurek w sieci (błogosław Panie, fora i sklepy Internetowe, a czasem i alledrogo). Skoro nic się nie zmieniło od czasów mojej młodości, to czemu narzekam – wiedziałem w co się pakuję. Jaaaasne, pozostaje detal – w lata 90-tych około 60% modeli było metalowych, a dziś… A dziś za cenę metalowych figsów dostajemy wesołe plastiki. Może to nie jest złe – plastik cudnie się konwertuje, nie trzeba robić pinów i ogólnie sprawa jest fajna. No właśnie – nie jest. Ja mimo wszystko uwielbiam malować i konwertować właśnie modele metalowe. Modelarz i malarz ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale mimo wszystko lubię to robić. Dobrze działa mi na skołatane nerwy. A wracając do tematu – zabawa w tabletopy to nie rurki z kremem – trzeba sypnąć groszem. Czy aby na pewno? Ostatnio zamówiłem sobie figurki do Infinity – zestaw startowy kosztował w necie 112PLN, a dodatkowy blister coś koło 45. Wysyłka była już za darmochę. Alleluja – mam armię na 150 punktów, czyli spokojnie mogę sobie grać, ba może nawet na turniej mogę jechać. I wszystko jest NOWE i METALOWE, nie zaś z alledrogo, plastikowe, poskładane, popaćkane i pogniecione przez pocztę. Inne skirmishówki kształtują się podobnie – mniej modeli, mniejsza kasa do wyłożenia na start (co zabawne przelicznik 1:1 zostaje w miarę zachowany). Dodatkowo ostatnio wydawca Hordes i Warmachine postanowił (wzorem Corvus Bell) wrzucić zasady do netu – całkowicie za frajer, nie interesuje Cię otoczka fabularna – nie kupujesz podręcznika. Z netu ściągasz samo „mięcho” i hajda!
2. Dynamika rozgrywki i zasady.
Graliście kiedyś z rozpiską w typie „masówka”? IG na samej piechocie, Orasy na boyzach i trukkach, Tyrki… no można tak długo. Granie z takim molochem przypomina granie w szachy ze sklerotycznym żółwiem. A jak jeszcze trafi się jakiś nieogarnięty typek (albo udający nieogarniętego, a tak naprawdę chamsko wałujący) no to kaplica. Patrzysz jak przesuwa te swoje nieprzebrane regimenty, potem jak w bólach oblicza kostki na strzelania, walkę wręcz, save’y, czy inne. Masakra. Zwłaszcza jeśli gramy armią mocno wyspecjalizowaną (Eldarzy), swój ruch załatwiamy w trymiga a potem znowu tura przeciwnika, która trwa i trwa i trwa… Dodatkowo w swojej turze możemy zrobić niewiele, poza patrzeniem co robi nasz adwersarz i sporadycznym rzucaniem na obronę. Tymczasem w skirmishówkach coś takiego nie ma miejsca. Modeli jest mniej i już przez samo to rozgrywka ulega znacznemu skróceniu. Dodatkowo nasze dzielne wojsko może aktywnie reagować na to, co robią przeciwnicy (ARO w Infinity) – to oczywiście całkowicie nowa paleta możliwości taktycznych. Najbardziej klasyczna to oczywiście szachowe „widełki” – zmuszenie przeciwnika do tego, by tak czy siak musiał poświęcić jakiś model, a jeśli nawet nie poświęcić sensu stricte, to na pewno wystawić na ostrzał. Zasady są szybkie, proste i klarownie napisane. Nie ma w nich zbyt dużo dziur, a faq wychodzą w miarę na bieżąco. Nie będę tu robił streszczeń – wejdźcie sobie na stronę wargamera, ściągnijcie zasady podstawowe i przeczytajcie. Jest nieco więcej liczenia niż w „łorhamcu”, trzeba parę rzeczy ogarnąć (pula rozkazów na ten przykład), ale to nie jest wielka cena za mechnikę bez dziur. Co więcej zastosowanie puli rozkazów stwarza koszmarną ilość rozwiązań taktycznych. W pierwszej grze cieszyłem się jak dziecko, gdy udało się wsadzić przeciwnikowi assasyna na plecy, a potem pakując w niego rozkaz za rozkazem wyrzynałem mu armię od dupy strony. Nareszcie człowiek czuje, że faktycznie ma pod swoimi rozkazami profesjonalistę, nie zaś dupę z uszami (a Caliduska jeszcze na dodatek z cyckami), szumnie zwaną „zabujcom”. No i skoro jesteśmy przy zasadach – pisałem o tym w poprzednim akapicie – jeśli chcesz, możesz sobie zasady legalnie pobrać z netu, wydrukować, przeczytać (są nawet po naszemu i tłumaczenie jest do przyjęcia). Jeśli chcesz dostać fluff – musisz zapłacić. Prędzej ziemia w miejscu stanie nim Genialny Wydawca przestanie doić ludzi na kodeksach i rulebookach.
3. Kręcimy pornola?
Gwoli wyjaśnienia – porno rozpiska taki wybór jednostek, który jest samograjem, ale niemal samograjem. Wkurzony, że przeciwnik znowu wystawia dwóch demon princeów z lashem, a do tego berki, plagusy i oblity aż do wypchania slotów/limitu punktów? Wkurza cię eldarska armia na Herlakach? W Infinity nie ma czegoś takiego jak jedna słuszna rozpiska. Chcesz grać Haqq na samych Ghulamach (podstawowe mięcho armatnie) – graj – da się. Oczywiście, jeśli celujesz w laury ligowe albo turniejowe Twoja rozpiska nie może być kompletnym freestylem, trzeba wtedy przyhamować, wciągnąć odpowiednio dużo „dawaczy rozkazów” oraz odpowiednio wybrać sobie jednostki, ale mimo wszystko – pole manewru jest znacznie większe niż w WH40K. Co więcej te same jednostki często występują z innym sprzętem (czasem nawet diametralnie innym) i nagle okazuje się, że można ich użyć w zupełnie dziwny, zaskakujący dla przeciwnika sposób. Słowem – nie ma tutaj rozwiązań uniwersalnych, chamskich, bezmyślnych samograjów (nowe demony do bitewniaka) i wyświechtanych do bólu schematów. Nawet na spontanie można coś ugrać, jeśli tylko ma się głowę na karku.
Kwestia czwarta, zupełnie już osobnicza – wygląd modeli.
Powiem krótko – modele do Infinity podobają mi się znacznie bardziej. Tak, wiem, mają problem z proporcjami. Modele do Warhammera też mają. I to nawet, moim zdaniem, gorszy – mnie mangowa stylistyka razi mniej niż proporcje modeli gwardzistów imperialnych. Dodatkowo pozy wyrzeźbione przez ludzi z Corvus Bell są dużo bardziej dynamiczne (znowu, czasem aż do przesady rodem z kiepskich mang), ale w obliczu czerstwoty i brzydactwa rodem z WH40K można to przeboleć. Mnie przyszło to bez bólu.
Jeśli dotarłeś/aś aż tutaj to Ci gratuluję. Jesteś twardy/a jak partyjny beton w Chinach ;-). Ten post wyraża moje własne, osobiste zdanie. Można się z nim nie zgadzać, każdą polemikę chętnie podejmę – na łamach własnych bądź cudzych. Póki co dzięki za dzisiaj. Mam nadzieję, że teraz, gdy udało się napisać pierwszego pełnoprawnego posta blogowanie przyjdzie łatwiej. Do następnego, miejmy nadzieję, rychlejszego, przeczytania.
Nath
Ps. Podczas płodzenia tych wynurzeń w moim odtwarzaczu obracała się nowa (no dobra, już nie taka nowa) płyta zespołu Black River - Black'n'Roll, którą serdecznie z łam tego bloga polecam (a ile razy się obróciła w całości tego nie powiem, wstyd mi się przyznać, że tak ciężko poszło przelanie myśli na klawiaturę).
Czy jestem wrogiem Games Workshop? Zdecydowanie NIE – ich systemy figurkowe towarzyszą mi od lat 90-tych. Najpierw obserwowałem jak gra mój najlepszy kumpel, potem zacząłem grać sam. Dlaczego więc po tylu latach i kilku ładnych tysiączkach PLN wpakowanych w to hobby postanawiam nagle i nieoczekiwanie odwrócić się do Genialnego Wydawcy plecami? Ano dlatego, że mam dość. Mam dość V edycji WH40K, najeżonej sprzecznościami i lukami w zasadach. Mam dość nowych armii i kodeksów, które kompletnie burzą jakikolwiek sensowny balans rozgrywki. Mam dość nielogicznych i mocno już archaicznych zasad. Przykro mi szeryfowie z Nottingham – kotwica Wam w plecy. Idę bawić się innymi zabawkami. Na szybko trzy powody dla których Infinity jest moim zdaniem lepsze niż WH40K. Subiektywnie, ale bez uszczypliwości mam nadzieję.
1. Cena.
Wiadomo nie od dziś, że kasa rządzi światem. W czasach gdy zaczynałem przygodę z bitewniakami (rok 1998? 1997?) zasada była dosyć prosta – koszt punktowy armii przeliczał się na złotówki w skali 1:1. Słowem armia na tysiąc punktów (rozsądna wartość, pozwalająca zastosować jaką taką strategię i różnorodne kombosy) była wydatkiem rzędu tysiąca złotych polskich (plus koszty malowania tego całego majdanu i jakiegoś „nosidła” dla armii, coby nam się nasze malunki za szybko nie obiły). Z bólem i żalem stwierdzam, że to się za bardzo nie zmieniło. Jedyne co mamy dziś (a czego nie miałem wtedy jako małolat) to możliwość wyszarpnięcia tańszych figurek w sieci (błogosław Panie, fora i sklepy Internetowe, a czasem i alledrogo). Skoro nic się nie zmieniło od czasów mojej młodości, to czemu narzekam – wiedziałem w co się pakuję. Jaaaasne, pozostaje detal – w lata 90-tych około 60% modeli było metalowych, a dziś… A dziś za cenę metalowych figsów dostajemy wesołe plastiki. Może to nie jest złe – plastik cudnie się konwertuje, nie trzeba robić pinów i ogólnie sprawa jest fajna. No właśnie – nie jest. Ja mimo wszystko uwielbiam malować i konwertować właśnie modele metalowe. Modelarz i malarz ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale mimo wszystko lubię to robić. Dobrze działa mi na skołatane nerwy. A wracając do tematu – zabawa w tabletopy to nie rurki z kremem – trzeba sypnąć groszem. Czy aby na pewno? Ostatnio zamówiłem sobie figurki do Infinity – zestaw startowy kosztował w necie 112PLN, a dodatkowy blister coś koło 45. Wysyłka była już za darmochę. Alleluja – mam armię na 150 punktów, czyli spokojnie mogę sobie grać, ba może nawet na turniej mogę jechać. I wszystko jest NOWE i METALOWE, nie zaś z alledrogo, plastikowe, poskładane, popaćkane i pogniecione przez pocztę. Inne skirmishówki kształtują się podobnie – mniej modeli, mniejsza kasa do wyłożenia na start (co zabawne przelicznik 1:1 zostaje w miarę zachowany). Dodatkowo ostatnio wydawca Hordes i Warmachine postanowił (wzorem Corvus Bell) wrzucić zasady do netu – całkowicie za frajer, nie interesuje Cię otoczka fabularna – nie kupujesz podręcznika. Z netu ściągasz samo „mięcho” i hajda!
2. Dynamika rozgrywki i zasady.
Graliście kiedyś z rozpiską w typie „masówka”? IG na samej piechocie, Orasy na boyzach i trukkach, Tyrki… no można tak długo. Granie z takim molochem przypomina granie w szachy ze sklerotycznym żółwiem. A jak jeszcze trafi się jakiś nieogarnięty typek (albo udający nieogarniętego, a tak naprawdę chamsko wałujący) no to kaplica. Patrzysz jak przesuwa te swoje nieprzebrane regimenty, potem jak w bólach oblicza kostki na strzelania, walkę wręcz, save’y, czy inne. Masakra. Zwłaszcza jeśli gramy armią mocno wyspecjalizowaną (Eldarzy), swój ruch załatwiamy w trymiga a potem znowu tura przeciwnika, która trwa i trwa i trwa… Dodatkowo w swojej turze możemy zrobić niewiele, poza patrzeniem co robi nasz adwersarz i sporadycznym rzucaniem na obronę. Tymczasem w skirmishówkach coś takiego nie ma miejsca. Modeli jest mniej i już przez samo to rozgrywka ulega znacznemu skróceniu. Dodatkowo nasze dzielne wojsko może aktywnie reagować na to, co robią przeciwnicy (ARO w Infinity) – to oczywiście całkowicie nowa paleta możliwości taktycznych. Najbardziej klasyczna to oczywiście szachowe „widełki” – zmuszenie przeciwnika do tego, by tak czy siak musiał poświęcić jakiś model, a jeśli nawet nie poświęcić sensu stricte, to na pewno wystawić na ostrzał. Zasady są szybkie, proste i klarownie napisane. Nie ma w nich zbyt dużo dziur, a faq wychodzą w miarę na bieżąco. Nie będę tu robił streszczeń – wejdźcie sobie na stronę wargamera, ściągnijcie zasady podstawowe i przeczytajcie. Jest nieco więcej liczenia niż w „łorhamcu”, trzeba parę rzeczy ogarnąć (pula rozkazów na ten przykład), ale to nie jest wielka cena za mechnikę bez dziur. Co więcej zastosowanie puli rozkazów stwarza koszmarną ilość rozwiązań taktycznych. W pierwszej grze cieszyłem się jak dziecko, gdy udało się wsadzić przeciwnikowi assasyna na plecy, a potem pakując w niego rozkaz za rozkazem wyrzynałem mu armię od dupy strony. Nareszcie człowiek czuje, że faktycznie ma pod swoimi rozkazami profesjonalistę, nie zaś dupę z uszami (a Caliduska jeszcze na dodatek z cyckami), szumnie zwaną „zabujcom”. No i skoro jesteśmy przy zasadach – pisałem o tym w poprzednim akapicie – jeśli chcesz, możesz sobie zasady legalnie pobrać z netu, wydrukować, przeczytać (są nawet po naszemu i tłumaczenie jest do przyjęcia). Jeśli chcesz dostać fluff – musisz zapłacić. Prędzej ziemia w miejscu stanie nim Genialny Wydawca przestanie doić ludzi na kodeksach i rulebookach.
3. Kręcimy pornola?
Gwoli wyjaśnienia – porno rozpiska taki wybór jednostek, który jest samograjem, ale niemal samograjem. Wkurzony, że przeciwnik znowu wystawia dwóch demon princeów z lashem, a do tego berki, plagusy i oblity aż do wypchania slotów/limitu punktów? Wkurza cię eldarska armia na Herlakach? W Infinity nie ma czegoś takiego jak jedna słuszna rozpiska. Chcesz grać Haqq na samych Ghulamach (podstawowe mięcho armatnie) – graj – da się. Oczywiście, jeśli celujesz w laury ligowe albo turniejowe Twoja rozpiska nie może być kompletnym freestylem, trzeba wtedy przyhamować, wciągnąć odpowiednio dużo „dawaczy rozkazów” oraz odpowiednio wybrać sobie jednostki, ale mimo wszystko – pole manewru jest znacznie większe niż w WH40K. Co więcej te same jednostki często występują z innym sprzętem (czasem nawet diametralnie innym) i nagle okazuje się, że można ich użyć w zupełnie dziwny, zaskakujący dla przeciwnika sposób. Słowem – nie ma tutaj rozwiązań uniwersalnych, chamskich, bezmyślnych samograjów (nowe demony do bitewniaka) i wyświechtanych do bólu schematów. Nawet na spontanie można coś ugrać, jeśli tylko ma się głowę na karku.
Kwestia czwarta, zupełnie już osobnicza – wygląd modeli.
Powiem krótko – modele do Infinity podobają mi się znacznie bardziej. Tak, wiem, mają problem z proporcjami. Modele do Warhammera też mają. I to nawet, moim zdaniem, gorszy – mnie mangowa stylistyka razi mniej niż proporcje modeli gwardzistów imperialnych. Dodatkowo pozy wyrzeźbione przez ludzi z Corvus Bell są dużo bardziej dynamiczne (znowu, czasem aż do przesady rodem z kiepskich mang), ale w obliczu czerstwoty i brzydactwa rodem z WH40K można to przeboleć. Mnie przyszło to bez bólu.
Jeśli dotarłeś/aś aż tutaj to Ci gratuluję. Jesteś twardy/a jak partyjny beton w Chinach ;-). Ten post wyraża moje własne, osobiste zdanie. Można się z nim nie zgadzać, każdą polemikę chętnie podejmę – na łamach własnych bądź cudzych. Póki co dzięki za dzisiaj. Mam nadzieję, że teraz, gdy udało się napisać pierwszego pełnoprawnego posta blogowanie przyjdzie łatwiej. Do następnego, miejmy nadzieję, rychlejszego, przeczytania.
Nath
Ps. Podczas płodzenia tych wynurzeń w moim odtwarzaczu obracała się nowa (no dobra, już nie taka nowa) płyta zespołu Black River - Black'n'Roll, którą serdecznie z łam tego bloga polecam (a ile razy się obróciła w całości tego nie powiem, wstyd mi się przyznać, że tak ciężko poszło przelanie myśli na klawiaturę).
Subskrybuj:
Posty (Atom)